No Reason To Live: Impaled Nazarene, Stillborn, Ragehammer, Butchery - Relacja
To jest jeden z takich gigów, na które trzeba było pójść. W końcu Impaled Nazarene. Rezerwacja weekendu zaczęła się, w moim przypadku, już dawno i stan nietrzeźwości utrzymywałem od piątku do niedzieli. Więc tak, fajnie się bawiłem na tym koncercie. Muzycznie również było dobrze, choć nieidealnie, to wiadomo. Jak się już do Magnetofonu dotarło to z mnóstwem znajomych spotkało i piwko spiło. Słaba była jedna rzecz na bramce. Jak się bilet odebrało, to albo się wchodziło, albo wychodziło i więcej nie wracało. Jest to coraz częstsze i zrozumiałe. Nie ma, co za wiele wspominać, o tym, co zastaliśmy na miejscu, gdyż za wiele tego nie było. Można było zgarnąć kilka fajnych koszulek, coś ze stoiska Godz ov War, ale jak ktoś liczył na merch z Impaled Nazarene, w tym między innymi ja, to się mocno przeliczył. Finowie zostawili nam tylko jeden wzór koszulek i nic poza tym. Tak więc jedynie, co pozostało, to iść pod bar i na salę.
Pierwsze zagrać miało Butchery. Młoda łódzka kapela black/thrashowa, która może pochwalić się jednym długograjem, zatytułowanym "Rites of Unholy Might". Jak to wyszło na scenie? No jak każdy inny black-thrash, w moim mniemaniu. Był to początek całego występu, za wiele się nie działo, oni całkiem szybko grali. Wydaje mi się, że momentami głośność była trochę przesadzona, ale bez szału wyszło. Może to dlatego, że z początku każdy jest jeszcze mało doprawiony i gorzej się bawi. Zagrali właściwie całą swoją płytę, wyjścia większego nie mieli. Kawałki takie jak "Bestial Slaughter" czy na zakończenie "SS" były takie, że i nogą tupnąć można było.
Jako, że kursowałem między merchem i barem, to ciężko powiedzieć jak długa była przerwa i jak następny zespół się zaczął, ale, że Ragehammer wszedł to nie dało się nie usłyszeć. Kto już nie raz widział, wie co się na scenie dzieje i jak Tymek lubi sobie pobluzgać. Jedni lubią, drudzy nieznoszą. Jednak zainteresowanie zrobiło się znacznie większe i zaczeło się już coś powoli dziać. Mocny chaos znalazł się również w samych dźwiękach dochodzących ze sceny. Dotarło wtedy do mnie, że nagłośnienie było za bardzo przesadzone i momentami raziło to dość mocno. Mówiąc krótko, za głośno. A jako, że już tę kapelę na żywo widziałem nie raz i pewnie jeszcze nie raz zobaczę, dla mnie nie było tutaj dużej straty.
Już przechodząc na ostro. Dla mnie gig zaczął się w momencie, gdy Stillborn wszedł na scenę. Wtedy zaczeło się piekło. Jeżeli ktoś się spodziewał, że będzie jazda jak na "Manifesto de blasfemia" to się zawiedzie. Oczywistym było, że zagrają większość kawałków, jak nie wszystkie, z najnowszej EP "Crave for Killing" i ostatniego albumu "Testimonio de Bautismo". Tak też było. Choć stronili od kawałków po polsku, trafił się oczywiście "Obłęd" czy "Ancykryst", gdzie od razu w uszy rzuciła się fraza "NAPIERDALAĆ SKURWYSYNÓW!". Na samo otwarcie, ze staroci, zagrali utwór z ich pierwszego pełniaka "Satanas el Grande". Tak czy inaczej, czego można było się po nich spodziewać - zgotowali piekło. "Killer dobrze się napierdala".
Na sam koniec, jak już malsymalnie dużo ludzi zwaliło się do klubu, zagrał długo wyczekiwany Impaled Nazarene. Nie będę kłamać, już wtedy byłem dość mocno czystą przyćmiony, ale pamiętam, że było dobrze. Może nadal trochę za głośno, ale tutaj aż tak nie było tego słychać. Pod sceną też zaczęła się jazda po rozlanym piwsku. Występ był dość długi, dali niezły popis. Sporo kawałków było wziętych niemal z każdego etapu ich twórczości. Mika uczył się całkiem nieźle przeklinać po polsku, ciągle leciały tylko "Kurwa" przemieszane z "Perkele". Najbardziej chyba zapamiętałem kawałki właśnie z "Suomi Finland Perkele", jak "Let's Fucking Die" czy "Total War" na zakończenie, wraz ze skandującą publicznością. Oh, no i "Motorpenis" było, szanuję. Może i merchu nam poskąpili, ale zobaczenia Finów na pewno nie ma, co żałować. Kto nie był, ten nie wie, co stracił.
Komentarze
Prześlij komentarz