Sound of Liberation - Besatt, Mordor - Relacja
Jak już stacjonuję we Wrocławiu, głupio pomijać jakiekolwiek wydarzenie w pobliżu. Na Besatt, nie powiem, specjalnie mnie nie ciągnęło. Widziałem już nie raz i nigdy zachwycony nie byłem. Ja z tych, dla których zespół skończył się na Triumph of Antichrist. No i właśnie, tutaj Mara nam ciekawą niespodzienkę zaprezentowała, ale o tym potem. Co do reszty zespołów, to wiadomo, Mordor można zobaczyć, Czort również z ciekawości na żywo. Nie ma, czego żałować, bo aż pięć zespołów za taką cenę, raczej nie może być źle.
Kiedy człowiek idzie na koncert, od razu przy wejściu czuje się jak dziecko w sklepie z zabawkami. Wystawę zabaweczek przygotowało nam Old Temple, żeby było na co pieniążki wydawać, nie tylko na piwo (na którego cenę chyba nie przestanę narzekać, a i tak będę kupować). Zespoły merch również przygotowały, więc kto chciał mógł brać, biedy nie było.
Pierwsi na scenę mieli wyjść bluźniercy z Czorta. Muzycznie nigdy mnie w pełni nie przekonywali, utwory się dłużyły, riffy często bywały dość nudne. Jednak za to, jak wypadli na scenie, muszę zwrócić im honor. Tylko tam stanęli i było widać, że chce im się grać i mają z tego dużo frajdy. Charyzma wokalisty i akompaniament bluźnierczych tekstów powalają na kolana. Niejeden starszy zespół musi im tutaj ustąpić miejsca. Gdy tylko zaczęli grać "Opętanych zew", od razu ktoś nafurany zaczął wszystkich przewracać, piwsko się polało, a na twarzy wokalisty zagościł uśmiech od ucha do ucha. Czort dał ładny popis, mimo że otwierali imprezę.
Na następny rzut, po dość długiej przerwie (nie wspominając o tym, że Czort również miał obsuwę), wszedł łodzki Odium Humani Generis. Przyznam się, że zespołu wcześniej nie znałem. Niestety, ale chłopaki nie przypadli mi do gustu. Może się momentami bronili w moich oczach, ale poza tym, koncertowo to nie moja bajka. Odsłuch albumu był znacznie lepszy.
Wystąpiły już dwa zespoły, koncert dłużył się mocno, nie powiem, obsuwa za obsuwą. W końcu ustawili się na scenie, tym razem mieliśmy do czynienia z lokalsami, czyli Lilla Veneda. Zespół siedział cicho parę lat, aż powrócił w zeszłym roku z pełnym albumem. Muzycznie nie wypadli źle, można było trochę potupać, co nawet killa osób pod sceną zaczęło praktykować. Zauważyłem, że jakby wokalista trochę poćwiczył, to może nawet lepiej sprawdziłby się jako pełnoetatowy death metalowy krzykacz. Miał to być niby taki black/death, jednak więcej było blacku. Dla mnie szału nie było, ale całkiem nieźle. Może jak się chłopaki zaczną więcej na scenie pokazywać, to wyrobią się scenicznie.
Tutaj to była przerwa... trzeba było chadzać po coraz to kolejne piwo i uważać przy tym, żeby pozostać dalej świadomym. W końcu się doczekałem! Najbardziej wyczekiwany przeze mnie zespół. Mordor wchodzi na scenę i rozpoczyna od otwierającego nową płytę kawałka. Sześć osób: wokalista, dwóch gitarzystów, basista, perkusista i klawiszowy. To sprawiło, że zdołali przenieść na scenę wszystko, co było na płycie. Jest to z jednej strony na ogromny plus, ale z drugiej, nie było dla nas żadnego zaskoczenia. Trzeba jednak przyznać, że po tylu latach nadal są w świetnej formie i mimo że grali tylko kawałki z ostatniej płyty (z dość oczywistych względów) to wypadli bardzo dobrze. Wokalista wchodził jak mógł w interakcję z publicznością, nawet podawał mikrofon osobom stojącym pod sceną. Występ pochłonął mnie od początku do samego końca, bez konieczności wracania się do baru.
Impreza w dużej mierze zaczęła się już zbierać, też trudno się dziwić, pięć zespołów to dość długo, a wydłużyło się dodatkowo. Kiedy Besatt wszedł na scenę, powinni już planowo skończyć. Ci, którzy dotrwali, zostali uraczeni standardowym setem. Kiedy już coraz więcej osób, łącznie ze mną, kierowało się ku drzwiom wyjściowym, Beldaroth zapowiedział wejście omawianego wcześniej gościa specjalnego. Był nim nie kto inny, jak stary wokalista - Fulmineus. Publiczność ożywiła się natychmiastowo. Kogo by nie spytać, to powie, że piekło się rozpoczęło i koniec z frywolnym popijaniem coraz to kolejnego piwska. Oczywiście grane było Hail Lucifer, czyli dla wielu wyjadaczy niezły powrót na stare śmieci. Na wszystkie występy Besatt, jakie udało mi się zobaczyć, nie da się ukryć, że ten należał do dość niepowtarzalnych (i dobrze, wynagrodziło to całe czekanie i urozmaiciło trasę).
Muszę przyznać, że inicjatywa bardzo fajna i liczę na więcej takich w przyszłości. Dobrze, że to był weekend, bo pięć zespołów jak na jeden koncert to zdecydowanie za dużo. Cztery to maks na jeden wieczór, potem już człowiek odpada i nie ma chęci słuchać dalej. Nie mniej, zakończenie zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie i chyba faktycznie po raz pierwszy dobrze się bawiłem na występie tego konkretnego headlinera.
Komentarze
Prześlij komentarz