Immortal "Northern Chaos Gods" - Recenzja
Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek pojawi się na łamach tej strony jakiś materiał od Nuclear Blast, ale jednak czasem trzeba im przyznać te strzały w ryj. No, ale do rzeczy. Chyba każdy słuchał albo przynajmniej zna Immortala i ryj Abbatha, z którego ta panda jest znana. Znajdzie się wielu zwolenników blacku, co nadal wracają do "At the Heart of Winter". Było parę sporów wewnętrznych w kapeli, z czego Abbath odłączył się od Immortal i utworzył swój własny projekt o nazwie, cóż, Abbath. Olve sobie coś tam nagrywał, płytę wydał, miałem styczność. Odsłuchałem, odstawiłem, takie 5/10. Black jak black ze znaną osobistością na wokalu. I w bardzo nieoczekiwany sposób uderzył w Nas singiel o tytule "Northern Chaos Gods", który przygniótł szczękę aż do samej ziemi. Niedługo potem były już tylko zapowiedzi pełniaka o tym samym tytule, który oficjalnie ukazał się 6 lipca.
Na samym początku albumu otrzymujemy siekający Nas już poprzednio "Northern Chaos Gods", a zaraz za nim "Into Battle Ride", który uświadomił mi, że zdecydowanie Abbath temu zespołowi nie jest potrzebny. Wściekłe i siekające riffy ze świetnymi solówkami, przypominające, że norweski black metal to nadal chłód i agresja. Wokal Demonaza, to już zupełnie inny poziom. Nawet osoby, które są zwolennikami ryków Olve'a, nie powinni się tutaj zawieść, a raczej uważać, że wychodzi mu to zdecydowanie lepiej. Wiele nie było mi trzeba, aby przekonać się, że jednak Immortal może istnieć bez Abbath'a. Następny utwór "Gates to Blashyrkh" trzyma poziom poprzedników. Nie można powiedzieć, że ten album jest zupełnie pozbawiony wad. "Grim and Dark" i "Called to Ice" to niestety spadek formy. Już nie chodzi o to, że same kawałki są dużo spokojniejsze i wolniejsze, one są zwyczajnie nudne. "Where Mountains Rise" również agresją nie ocieka, ale jest już dużo lepiej skomponowane. Jednak po tym spadku dostajemy znów strzały po mordzie. Agresja i północny chłód idą tutaj w parze, dając mieszankę zachęcającą do słuchania tych zapierdziałych blekowców, twierdzących, że kiedyś było lepiej i smarkaczy wchodzących w temat. Szczególnie solówki w "Blacker of Worlds" wybitnie zapadają w pamięci. Dzięki zakończeniu umieszczonemu w ponad 9 minutowej bestii, jaką jest "Mighty Ravendark", możemy cofnąć się do najlepszych czasów zza "At the Heart of Winter".
Jeżeli ten album miał tylko pokazać, że jest się lepszym od Abbatha, czy może pokazać, że nie jest niezbędny, to i tak będzie miało to chuja znaczenie, bo słuchając "Northern Chaos Gods" dawno o nim zapomniałem. Album rewolucyjny nie jest, bezbłędny również, ale nie oszukujmy się, Immortal jest zespołem, od którego się wymaga. Wiele znanych kapel po tylu letniej przerwie woli pozostać w ukryciu. Tutaj mamy natomiast odrodzenie niczym feniks z popiołów. Powiew całkiem świeżego wiatru z Norwegii, a zarazem smród poprzedniego. To jest album, na którego nie czekałem, ani się nawet nie spodziewałem, ale po odsłuchaniu wiedziałem już, że jest takim, jakiego oczekiwałem. Jedyne, co mnie wkurwia, to beznadziejne wydanie digipack'u, które ani ładne nie jest, ani porządnie wykonane. Zróbcie sobie przysługę i zaopatrzcie się w placki.
Tracklista:
- Northern Chaos Gods
- Into Battle Ride
- Gates to Blashyrkh
- Grim and Dark
- Called to Ice
- Where Mountains Rise
- Blacker of Worlds
- Mighty Ravendark
Ocena 4.5/5
Komentarze
Prześlij komentarz